niedziela, 29 listopada 2009

Eutanazja zalegalizowana?

W życiu dane jest nam, niestety, przeżywać takie chwile, o których wiemy, że nic już potem nie będzie takie jak wcześniej.
Mój ojciec zmarł niedawno, szybko i niespodziewanie. Sądzę, że stał się ofiarą chorego systemu opieki zdrowotnej, który jest niczym wieloryb wyrzucony na brzeg - niby ogromny, jednak jego funkcjonowanie jest mocno upośledzone.

Jego stan pogarszał się od kilku miesięcy, w związku z czym zadzwoniłem do przychodni z prośbą o wizytę domową. Zgłoszenie zostało przyjęte, jednak lekarz poinformował mnie, że zjawi się za dzień, lub dwa. Niestety nie przyjechał. Zadzwoniłem jeszcze raz, doktor poinformował mnie, że nie kojarzy sprawy i będzie na drugi dzień. Po pierwszym telefonie wydawało mi się, że zostałem zarejestrowany, po drugim pomyślałem, że nie ma czegoś takiego jak rejestracja na wizytę domową. Zależy to po prostu od chęci doktora i całość opiera się na umowie słownej.
Lekarz w końcu zjawił się późnym popołudniem, po czterech dniach od pierwszego telefonu. Tato dostał receptę na leki obniżające ciśnienie i "coś na wzmocnienie". Mama zasugerowała, żeby tatę skierować na oddział rehabilitacyjny. Doktor obiecał załatwić coś w tej sprawie. Byłem dobrej myśli, ponieważ lekarz kazał mi zadzwonić za kilka dni.
"Kilka dni" zamieniło się w około 3 tygodnie, podczas których byłem zbywany, aby ostatecznie dowiedzieć się, ze pan doktor nie ma uprawnień, aby skierować ojca na oddział rehabilitacyjny. Tak więc 3 tygodnie zajęło doktorowi dowiedzenie się od kierownika oddziału mieszczącego się w budynku obok, że on nie może skierować tam na leczenie. Trzy tygodnie! To w przypadku chorego człowieka niewyobrażalnie długo!
U specjalisty zamówiłem więc wizytę prywatną. Skierowanie na nic się nie przydało, bo czułem , że czas nagli. Ten stwierdził, że stan jest bardzo poważny, zlecił badania neurologiczne i polecił skontaktować się z lekarzem rodzinnym, aby zapewnić mojemu tacie transport do szpitala.
Zadzwoniłem do przychodni i przedstawiłem sytuację. Przez telefon nikt nie zgodził się na przysłanie karetki, ponieważ dysponują tylko jedną, a jest ryzyko, że będzie potrzebna do nagłego wypadku. Problemy zdrowotne mojego ojca nie były takim palącym wydarzeniem. Powiedziano mi jednak, żebym pojawił się kolejnego dnia ze skierowaniem na badania neurologiczne. Cóż z tego, kiedy dowiedziałem się, że neurolog przesadził i stan taty nie jest aż tak poważny? Lekarz polecił mi, aby zarejestrować tatę w szpitalu neurologicznym na planowe badania i spytał, czy aby na pewno ojciec potrzebuje transportu sanitarnego. Ordynator oddziału neurologicznego początkowo zaproponował odległy termin, na styczeń 2010, jednak po moich sugestiach, że stan jest zły, zgodził się przyjąć tatę wcześniej. Musiałem jednak wezwać karetkę.

Zrobiłem to 2 dni później, gdy tato skarżył się na bóle głowy, a mama zaobserwowała, że strasznie się trzęsie przy próbach utrzymania na nogach. Ambulans przyjechał szybko. Sanitariuszom pokazałem skierowanie na badania neurologiczne oraz poinformowałem o złym stanie ogólnym pacjenta. Wstępne badanie wykazało duże nadciśnienie. Tato otrzymał zastrzyk, po czym dowiedzieliśmy się, że można go sprowadzić ze schodów. Protestowałem, prosząc o nosze. Pielęgniarze uznali jednak, że skoro jest w stanie się podnieść i stawiać małe kroki, to da radę również zejść po schodach.
Droga ta była ostatnią w jego życiu, a „do widzenia”, które powiedział do mnie zapłakany leżąc już w karetce, zapamiętam po kres własnych dni.
Przed odjazdem spytałem, czy znajdzie się w szpitalu neurologicznym. Dowiedziałem się, że karetka ma obowiązek zawieźć tatę do najbliższego szpitala, następnie lekarz dyżurny zadecyduje co dalej. Polecono mi, abym zadzwonił za godzinę i dowiedział się, gdzie on właściwie jest. Zadzwoniłem. Nikt nie odebrał. Zaprzestałem prób po kilku razach i wieczorem zasnąłem spokojny, myśląc, że kolejnego dnia pojadę do szpitala, a tam dowiem się, że ojciec jest w szpitalu neurologicznym.

Rzeczywistość po raz kolejny okazała się inna od przypuszczeń. Skierowanie na nic się zdało, na nic zdały się również informacje, które przekazywałem, ponieważ tato został położony na oddziale wewnętrznym tego szpitala. Odwiedziłem go, wyglądał jak przed opuszczeniem domu. Ordynator powiedział mi, że sytuacja jest stabilna, lekarze zajęli się obniżeniem poziomu ciśnienia i po kilku dniach opuści szpital. Wspomniałem o zaleceniach neurologicznych i konieczności tomografii komputerowej głowy i prześwietlenia płuc. Nie otrzymałem jednoznacznej odpowiedzi, czy te czynności zostaną wkrótce przeprowadzone.
Po kolejnym dniu pojechałem do szpitala z mamą. Gdy weszliśmy do sali w której leżał nie rozpoznał nas, stan się diametralnie pogorszył. Majaczył i miał niekontrolowane odruchy. Po kilku próbach połowicznie udało mi się nawiązać z nim logiczny kontakt. Nie wiedział, jak się nazywam, jednak pamiętał, że jestem jego synem. Ordynator wyjaśnił mi, że stan nagle pogorszył się poprzedniego dnia wieczorem. My przyjechaliśmy chwilę po tym, gdy tato wrócił z tomografii komputerowej głowy w szpitalu neurologicznym. Badanie wykazało delikatne wodogłowie, guza w płacie czołowym mózgu, oraz inne drobne uszkodzenia neurologiczne. Ordynator powiedział, że w związku z tym rozpoczęli podawanie leków, które mają obniżyć poziom płynu mózgowego powodującego wodogłowie, natomiast ciśnienie zostało już regulowane. Po raz kolejny spytałem o szpital neurologiczny. W odpowiedzi dowiedziałem się, że ordynatora tej placówki już nie ma i prawdopodobnie uda się to załatwić dopiero w poniedziałek (a był piątek). Lekarz poprosił mnie, abym w międzyczasie kolejnego dnia udał się do odległego szpitala neurochirurgicznego skonsultować wyniki badania z ordynatorem tej placówki. Zdziwiło mnie, że nie ma żadnego wewnętrznego systemu, który umożliwiłby przesłanie wyników badania i konsultacje drogą elektroniczną, jednak powiedziałem, że pojadę. Niepokój mój i mamy był ogromny, gdy wracaliśmy do domu. Zadzwoniłem do neurologa, który badał tatę jako pierwszy. Był w szoku ,że pacjent w takim stanie nie trafił jeszcze na oddział neurologiczny.
Kolejnego dnia wczesnym porankiem wyruszyłem do szpitala neurologicznego na konsultację badania. Po drodze postanowiłem przyjechać na chwilę do taty, zobaczyć jak się czuje. Tym razem leżał w odizolowanym pomieszczeniu. Wydawał się przytomny, choć nie wiem czy tak na pewno było. Oddychał bardzo ciężko…Nie udało mi się nawiązać z nim żadnego kontaktu, jednak mówiłem do niego 15 minut. W głębi duszy wierzę, że słyszał… Tato nie był podłączony do żadnej aparatury monitorującej i wspomagającej życie, nie było nawet kroplówki. Ordynatora poinformowałem o zaleceniu neurologa. Poprosił więc pielęgniarki o przewiezienie pacjenta na prześwietlenie płuc, jednak te nie zgodziły się na to, ponieważ stan był zbyt ciężki.
Wyjechałem szybko do szpitala neurochirurgicznego. Dotarłem tam po ponad godzinie jazdy pełnej najczarniejszych myśli i niepokoju. Ordynator neurochirurgii powiedział mi, że stan głowy nie jest aż tak ciężki i niepokojący. Guz prawdopodobnie nie jest złośliwy i gdy stan ogólny taty na to pozwoli da się go usunąć. Wodogłowie określił jako delikatne i występujące od kilku lat. Uznał, że zmiany w mózgu nie mogły wpłynąć na nagłe i tak diametralne pogorszenie stanu zdrowia i zasugerował, żeby poszukać przyczyny w zupełnie innym miejscu. Potwierdził, że najlepiej, gdyby tato znalazł się na oddziale neurologicznym, a nie wewnętrznym. Tuż po wyjściu ze szpitala zadzwonił telefon. Gdy odbierałem spodziewałem się najgorszego. I tak było, mój tato umarł, pielęgniarka powiedziała, że o 10:30 (poinformowano mnie w południe). Po przybyciu do szpitala nie było żadnego lekarza, który mógłby ze mną porozmawiać. Lekarz dyżurny był poza oddziałem, pomimo kilku telefonów od pielęgniarek czekałem na niego 45 minut. Czas ten wydawał się wiecznością, a ja chciałem po prostu znaleźć się w domu i przytulić mamę. W końcu lekarz zjawił się. Powiedział, że nie wie o której nastąpił zgon, ponieważ gdy go znaleziono podczas obchodu o 10:30 nie żył przynajmniej od kilku minut. Zasugerował, żebym przyjechał w poniedziałek, ponieważ był to pacjent ordynatora, a ten chciałby zobaczyć wyniki konsultacji z neurochirurgiem, aby upewnić się co do przyczyny śmierci i wypisać akt zgonu.
W końcu pojechałem do domu, mama nie mogła uwierzyć w to co mówiłem, wszystko wydarzyło się na przestrzeni niecałych dwóch dni. To był dla nas szok, jeszcze niedawno słyszeliśmy, że wszystko jest w porządku i pod kontrolą, a teraz szykował się pogrzeb.

Strasznie mnie boli, że pomimo starań nie udało mi się skierować taty do odpowiedniego szpitala. Zadaję sobie pytanie co mogłem zrobić? Chciałem dla niego pomocy, a system opieki zdrowotnej zapewnił mu śmierć w przeciągu 5 dni od hospitalizacji. Zastanawiam się, jakie są kwalifikacje lekarzy pracujących w okolicznych placówkach. Dlaczego lekarz rodzinny całkowicie zignorował problem? Dlaczego oddział wewnętrzny nie wysłał taty do specjalistycznego szpitala, gdy był na to czas? Pytania te nurtują mnie, jednak nie będę maniakalnie poszukiwał odpowiedzi. Nie zależy mi na tym, żeby za wszelką cenę szukać winnych i nieprawidłowości, choć wydaje mi się, że działania publicznej opieki zdrowotnej w tym wypadku były samymi dysfunkcjami. Być może winny jest system, w którym nie ma pieniędzy na leczenie, na specjalistyczny sprzęt, po prostu na nic. System, dla którego wygodniejsze jest pozbycie się pacjenta, niż zajęcie się jego leczeniem. Słyszałem opinię, że okoliczne odziały wewnętrzne to umieralnie. Czy tak samo jest w dużych miastach, czy też to jedynie bolączka małych powiatów?

Mariusz Dragan
Feletion pochodzi z listopadowego Kuriera Gryfowskiego




Eutanazja zalegalizowana?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz